poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Rozdział 2

Klub Blow Up; Bellariva; Rimini; Włochy; Godzina 22:47
     Imprezowa dzielnica Rimini - Bellariva - do życia, tak na prawdę budzi się dopiero po dziewiętnastej. W tedy otwierane są wszystkie knajpki, dyskoteki, sklepiki, a główna ulica zalewa się chmarą ludzi. Turystów, jak i miejscowych. Zabawa kończy się dopiero około drugiej lub trzeciej, a czasami tra do białego rana. Tak, niestety nie jest w przypadku pewnej pary...
     - Io non ti voglio più qui per vedere*! - krzyknął barczysty ochroniarz i ciągnąc chłopaka za kołnierz wyprowadził go z klubu. Za nimi wyszła blondynka spojrzała na podnoszącego się z chodnika bruneta, pokręciła przecząco głową i odeszła. Minęła kolejnego faceta próbującego wcisnąć jej ulotkę do ręki i stanęła przy przejściu dla pieszych.
- Perrie, kochanie, ale to nie moja wina. Dlaczego się gniewasz? - przyczłapał do niej chłopak. Ledwo trzymał się na nogach, a z wargi spływała mu krew.
- Dlaczego? I ty się jeszcze pytasz?! - krzyknęła rozwścieczona. - To już trzeci wieczór pod rząd! Zobacz co ze sobą zrobiłeś! - kilku gapiów przewróciło ostentacyjnie oczami.
- No, ale przecież są wakacje... - próbował tłumaczyć się brunet, lecz czkawka przeszkadzała mu w wypowiadaniu kolejnych słów.
- Wakacje? I ty to nazywasz wakacjami? Cały dzień leżysz plackiem na łóżku i narzekasz, że boli cię głowa, a wieczorem znów idziesz na miasto się nawalić. Zayn, dziękuję za takie wakacje. - rzuciła spoglądając na niego z odrazą. Odwróciła się i ruszyła przed siebie.
     Dotarła do deptaka. Chłód dawał we znaki. Skrzyżowała ręce na piersi i drąż z zimna podążała spacerkiem do hotelu. Gdzieś z dala słychać było latynoską muzykę zagłuszającą szum morza. Co jakiś czas mijała obejmujące się zakochane pary, rodziny z dziećmi...
- Mam już dwadzieścia sześć lat. Dziewczyny już dawno pozakładały rodziny. Kiedy przyjdzie mój czas? - z tą myślą zasnęła.

Maple Street 4; Londyn; 01:13

     Myślałeś, że skoro wróciłeś znów będę starą Joy? Cichą i opanowaną... Widać, jak słabo mnie znasz. Bo, wiesz? Nic już nie jest takie, jak kiedyś. Znaczy rok temu. Ty jesteś inny, ja jestem inna... Obydwoje straciliśmy ważne dla nas osoby i odsunęliśmy się od siebie. Nie wiem co ci wczoraj strzeliło do głowy? Może ten ostatni wyjazd cię odmienił? Harry Styles okazujący jakąkolwiek nić przywiązania do Joyce Berry? Niecodzienny widok. Proste gesty... To wszystko co mam ci do przekazania. Szkoda, że nie prosto w oczy...
 Rano; Godzina 6:09

     Joy już dawno zapomniała, jak to jest dzielić z kimś łóżko, dlatego, gdy rano przeciągała się, o zawał prawie przyprawił ją dotyk włosów Harrego. Z drżącym sercem patrzyła, jak chłopak niespokojnie przewraca się na drugi bok. Wypuściła z ulgą powietrze i po cichu wygramoliła się ze zwojów pościeli.
- Gdzie idziesz? - usłyszała za sobą dobrze znaną ranną chrypę. Przystanęła przy drzwiach szafy i nie odwracając się odparła.
- Do pracy. - w duchu prosiła, aby nie zmuszał, jej dopowiedzenia już czegokolwiek, bo była pewna, że jej drgająca szczęka nie pozwoliłaby jej na większy potok słów.
- A wrócisz? - to pytanie kompletnie ją zamurowało. Odwróciła się w jego stronę. Spojrzała na ledwo otwarte, zielone spojówki. Patrzył na nią ze słodkim błaganiem. Przełknęła nadmiar śliny, która ze stresu nagromadziła się w jej ustach.
- Tak. - zapewniła go kiwając głową, po czym pognała do łazienki. A chłopak spokojny ułożył głowę na jej poduszce i ponownie zapadł w głęboki sen.

Później: 15:22

     Jest tak w życiu, że czasami tracimy ważne dla nas osoby. Czy to przez kłótnię, brak czasu, a nawet przez śmierć kogoś innego. I w taki właśnie sposób  z na ogól poukładanego świata Joy zniknęła pewna blondynka. Powierniczka jej najskrytszych tajemnic, wtajemniczona w każdy aspekt jej życia. Była zupełnym przeciwieństwem teraźniejszej Joy, lecz prawdziwym klonem tej starej. Była, ale, czy jest nadal...
 Dźwięk rozchodzącego się z dołu dzwonka oderwał Joyce od porządków w sypialni. Czyżby to Harry wychodząc rano z domu zapomniał kluczy? Przekręciła klucz w zamku i pociągnęła za pozłacaną klamkę.
- Candy? - źrenice momentalnie się powiększyły, a usta lekko rozchyliły na widok dobrze znanej jej twarzy. O jeszcze większe zdumienie przyprawił ją malutki człowieczek śpiący sobie w najlepsze w nosidełku.
     O ile wiem, Candy ostatni raz stała w progu tego domu rok temu. I ani jej ubranie, ani zachowanie nie wskazywało na to, że zaledwie dwanaście miesięcy później pojawi się tu znowu jako pani a'la Victoria Beckham. Gdzie podziały się jej kolorowe spodnie i t-shirt'y z nadrukami? Ciężkie buty, ćwiekowane kurtki, kamizelki i długie naszyjniki? Za sprawą tej malutkiej istotki zamieniły się w czerwoną, ołówkową spódnicę do kolan, białą koszulę i kremowe szpilki. Jedyna rzecz, która została ta sama, to długi warkocz zwisający jej z ramienia.
- Cześć. - powiedziała niepewnie Candy i wyciągnęła rękę do Joy. Ta zaś zbita z tropu przenosiła wzrok to z dziewczyny, to na jej dłoń niecierpliwie czekającą na uściśnięcie. - Skoro się ze mną nie przywitasz to może, jednak już pójdę...
- Nie. - zatrzymała ją Joyce. Ją samą zdziwiła jej natychmiastowa reakcja. Zwykle fakty nie trafiają do niej tak szybko, lecz ostatnimi czasy co raz częściej zauważa u siebie pewne zmiany. - Po prostu jest w szoku, wejdź do środka. - zrobiła krok w tył i gestem ręki zachęciła gościa do wejścia. Candy ostrożnie postawiła pierwsze kroki na drewnianym parkiecie wyłożonym w holu.  Nic się nie zmieniło, po za mieszkańcami...

Underhill Road 162; Londyn; W tym samym czasie

     Niall wziął łyk kawy i odstawił kubek na kuchennym blacie. Poprawił się na krześle, po czym zabrał się z powrotem za analizowanie stron codziennej gazety. Było już grubo po piętnastej, a on dopiero co wyszedł z łóżka.
- Horan! Chodź tu na chwilkę, kochanieńki! - z sąsiadującego z kuchnią pokoju dobiegł go kobiecy głos. Niewzruszony na jej krzyki przewrócił kolejną kartkę. - Natychmiast! - krzyknęła donośnie. Chłopak niechętnie wstał od blatu i udał się do salonu. Zastał tam brodzącą po kolana w pościeli, długonogą brunetkę z wyraźnie niezadowoloną miną. - Powiesz mi, co to jest?
- Kołderka. - wzruszył ramionami i wykonał obrót o sto osiemdziesiąt stopni wracając do kuchni. Zasiadł ponownie na swoim miejscu. Dziewczyna weszła tuż za nim. Chwyciła się za biodra i z pogardą obserwowała ruchy blondyna.
- Co takiego piszą w tej gazecie, co? - wysyczała. Dosłownie, z jej zaciśniętych ust brzmiało to, jak wężowy syk.
- Nie zgadniesz! - pstryknął palcami. - Nasz drogi przyjaciel Zayn baluje we Włoszech! Niezła afera się szykuje, nie ma co!
     W ten czas do domu wrócił Liam. Umęczony całodniową pracą w wytwórni... Zaciekawiony dźwiękami dobiegającymi z kuchni, zdjął szybko buty i ruszył w tamtym kierunku. Po chwili stał już w progu w wielkim uśmiechem na twarzy.
- Zayn? - spytał rozbawiony.
- Co cię tak bawi? Lepiej zobacz co on narobił w salonie! - brunetka wzniosła ręce ku górze i obrzuciła męża gniewnym spojrzeniem.
- Danielle, kochanie. - przemówił łagodnie Liam. - To nie on, tylko ja i nasz syn. - podszedł do niej, ucałował w policzek, a na jej twarzy mimowolnie pojawił się uśmiech. - Są zdjęcia? - zwrócił się do Niall'a. Ten odparł mu głupkowatym uśmieszkiem i skinięciem głową.
- Powalające. - westchnął blondyn.
- Głupole. - przewróciła oczami Dan i wyszła.

Maple Street 4; Londyn; W tym samym czasie

     - Katherine... - Joy zastygła w bezruchu na widok brunetki ze zdjęcia. Oglądała je wspólnie z Candy, usadowione na wygodnej kanapie.
- Dlatego tu jestem. - oświadczyła chłodno blondynka i zacisnęła pobielałe usta.
     Kochałam, kocham i będę kochać ją całym swoim sercem, mimo iż jest źródłem wszystkim moich i twoich kłopotów.
Podpisała pod zdjęciem wklejonym do starego zeszytu. 
 


czwartek, 9 sierpnia 2012

Rozdział 1

Plan zdjęciowy programu Dzień Dobry z Alyson; godzina 12:33
     -Harry, ile to już lat? - spytała z ciekawskim uśmieszkiem reporterka przesadnie gestykulując. Ciemnooka, ciemnoskóra, ciemnowłosa... Taka właśnie była Alyson Telhrey, a jej wysoki głos budził każdego przeciętnego widza kanału czwartego.
- Dwadzieścia cztery. - odparł kiwając smutno głową.
- Wow! A jeszcze parę lat temu biegałeś z kumplami po scenie, świat był u twoich stóp. Co się stało, że tak dobrze zapowiadający się zespół...rozpadł się? A dzisiaj zaczynasz od nowa. - klepnęła go w kolano na co cała sala zastygła w bezruchu.
- Świat się zmienia, ludzie się zmieniają... - westchnął. - Jedni przychodzą, drudzy odchodzą.
Pocket Street 15; Londyn
     - Co ty wiesz o ludziach?! - krzyknął wysoki brunet i uderzył pięścią w blat stołu. Szklanki stojące na nim, niebezpiecznie się zatrzęsły.
- Louis! - wrzasnęła z kuchni Eleanor - Po prostu wyłącz telewizor! Po co to oglądasz? Dobrze wiesz, że działa ci on na nerwy? - rzuciła ścierkę w kąt i weszła do salonu. Stanęła przed narzeczonym i chwyciła jego roztrzęsione dłonie. - Spokojnie.
- Dziękuję. - szepnął i mocno przytulił brunetkę. - Co ja bym bez ciebie zrobił. - mówił w jej długie włosy.
Cukiernia ,,Le Fiore'' ; Londyn
     Ten sam wywiad leciał akurat na kanale puszczonym w kuchni pewnej Londyńskiej cukierni. A przypadkiem w tej właśnie cukierni pracowała pewna wyjątkowa dwudziestoparolatka. Zajęta dekoracją ciast i ciasteczek nie zauważyła, że...
- Joy! Ten twój chłoptaś jest w telewizji! - rozległo się po kuchni. Dziewczyna zamarła na chwilę, ale już po kilku sekundach do jej uszu dotarły słowa wypowiadane przez chłopaka. Mimo tego, że bardzo się starała skupić na pracy co jakiś czas przyłapywała się na bezczynnym patrzeniu w jeden punkt i wsłuchiwaniu się w niski głos przerywany głupim chichotem puszystej prowadzącej.
Maple Street 4; Londyn
     Wiesz, jak trudno mi na ciebie patrzeć, gdy się uśmiechasz? Gdy na twoich policzkach pojawiają się te dwa urocze wgłębienia. Gdy kąciki ust podnoszą się i obnażają białe zęby. Ten niby miły gest jest, jak stąpanie po potłuczonym szkle. Rani... Rani mnie twój widok. Może to dlatego tak wiele czasu spędzam w pracy, gdy cię niema? Aby cię gdzieś przypadkiem nie zobaczyć. Na zdjęciu, w telewizorze, w internecie... Kochasz swoją pracę? No pewnie. Kochasz mnie? Niezupełnie. Czasem wydaje mi się, że jestem niewidzialna. Niezauważalna... Czy ty w ogóle wiesz jeszcze o moim istnieniu? Cały czas mam wrażenie, że nie. Że cały ten czar prysł, pękł, jak bańka mydlana. Pękł, a teraz szczypie cię w oczy i nie potrafisz się tego pozbyć. Nie potrafisz się pozbyć mnie...
     Joyce Berry. Czarne włosy, niebieskie oczy, blada cera. Wzrost 170 centymetrów. Waga 55 kilogramów plus uczucia. Znaki szczególne - niewidzialność...
     Zamknęła stary zeszyt i schowała w sekretne miejsce, po czym poszła spać.
***
       Tego dnia przy Maple Street 4 miało wydarzyć się coś wyjątkowego, lecz przez codzienność okazało się jedynie zbędnym punktem dnia. Czymś co mogło się w ogóle nie wydarzyć. Po prostu miało być i tyle. A stało się zupełnie inaczej.
     Harry postawił ostatnią ciężką walizkę za progiem i zatrzasnął drzwi. Rzucił klucze na wąską komódkę stojącą pod lustrem i zdjął ciemny płaszcz. Odwiesił go na haczyk, po czym chwiejnym krokiem wkroczył korytarzem do salonu. Przetarł zaspane oczy, aby odzyskać ostrość widzenia. Wtem poczuł, że coś otarło się o jego stopę. Spojrzał szybko w dół. Uśmiechnął się na sam widok Lambiego łaszącego się do jego nóg. Kucnął i pogłaskał zwierze po grzbiecie.
- Jak się masz kocino? Trzymasz się jeszcze? - kot zamruczał dumnie, przeciągnął się i zatoczył jeszcze jedną ósemkę pomiędzy nogawkami chłopaka. Lambi był sędziwym przedstawicielem swojej rasy. Miał już za sobą bowiem sześć lat życia.
- Harry? - anielsko wypowiedziane przez bladolicą dziewczynę odwróciło uwagę Styles'a od rudego stworzenia. Patrzył spokojnie, jak jej drobne stópki pojawiają się na najwyższych stopniach schodów i z każdym skocznym krokiem są co raz bliżej niego.
- Joy... - uśmiechnął się, gdy stała już przed nim w pełnej okazałości. Zilustrował ją od stóp do głów, aż w końcu do dokładne analizie jej twarzy zatrzymał się na błękitnych tęczówkach. Te jednak nie chciały patrzeć na niego. Wciąż, gdzieś uciekały, szukały bezpieczniejszego punktu. Skupiły się, więc na nerwowo przeplatających się dłoniach dziewczyny.
- Przyjechałeś. - powiedziała ochryple. Nagle zaschło jej w gardle, a kończyny odmówiły posłuszeństwa. Być może to przez tą zaspaną postać stojącą tuż przed nią?
- A co? Miałem zostać w Stanach? - spytał z ciekawskim uśmieszkiem. I to w tej chwili miało stać się coś wyjątkowego. Coś co dawno już nie miało miejsca w tym domu, lecz z ust czarnowłosej dziewczyny wypełzło niepostrzeżenie jedno małe słówko, które pogrzebały wszystkie szanse.
- Tak. - Harry nie odpowiedział nic. Wyminął Joy i schodami wspiął się do góry. Dziewczyna odwróciła się za nim, chciała coś powiedzieć, wytłumaczyć się, lecz nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Ogarnęła ją niekontrolowana złość. Czuła, że musi się na czymś wyładować, że zaraz pęknie od środka. Zacisnęła paznokcie na swojej ręce. Dała upust emocją. Przetarła dłonią bolące miejsce, na którym pozostały cztery czerwone kreski, a kątem oka ujrzała walizki stojące w przedpokoju.
     Harry zamknął się w ich wspólnej sypialni. Bardziej niż złość na Joyce, kłębił się w nim smutek. Dlaczego tak zareagowała? Na prawdę nie chciała, aby wracał, czy może po prostu ze zdziwienia nie wiedziała co mówi? Starał się wmówić sobie drugi scenariusz kreśląc wzorki na pościeli, gdy nagle usłyszał głośne walenie, czymś głośnym o podłogę i jęki. Przekręcił klucz w zamku i wyszedł w poszukiwaniu źródła hałasu. Jego oczom ukazała się Joy taszcząca po schodach jedną z jego walizek.
- Co ty wyprawiasz?! - krzyknął zdezorientowany. Dziewczyna odparła mu krótkim krzykiem. Puściła rączkę torby, a ta stoczyła się po stopniach z powrotem na dół. Zakryła buzię dłońmi wnioskując z otoczenia, czy właśnie krzyknęła, czy tylko jej się wydawało. Rozejrzała się niespokojnie dookoła, po czym usiadła na najbliższym jej schodku.
- Przepraszam. - doszedł go jej przejęty głosik. - Nie wiedziałam, że ona jest, aż tak ciężka i... - i wtedy ściany tego domu mogły pierwszy raz od dłuższego czasu oglądać u tych dwóch osób akt czułości. Ani Joy, ani sam Harry nie mógł pojąć co właśnie zrobił. Chłopak przysiadł obok niej, objął ją ramieniem i mocno przycisnął do swojej klatki piersiowej. Joyce zawiesiła swoje bezwładne ramiona na szyi bruneta i chłonąc jego zapach rozmyślała, kiedy ostatni raz byli ze sobą tak blisko.
     Szampon Jabłkowy, jakiś perfum lub dezodorant i ty. Najlepsza esencja świata. Wciąż czuję twoją woń w nozdrzach. Zaciągam się nią jeszcze raz. Chciałabym, aby jak dawniej był to pierwszy zapach uderzający mnie po przebudzeniu. Aby twoja twarz była pierwszą, którą zobaczę. Aby twoje palce, jako pierwsze muskały dotykiem moje policzki. Aby pierwszym porannym dźwiękiem był twój głos, gdy pytasz się mnie w jakim kubku chcę pić kawę. 



wtorek, 7 sierpnia 2012

Prolog

12.09.2019 r. Czwartek
     Codzienność... To ona zabija wszystkie ważne dla nas rzeczy. Szczególnie te, na które musieliśmy pracować bardzo długo i bardzo ciężko. I to ich strata boli najbardziej. Bo chociaż bronilibyśmy ich z całych sił i z całej naszej mocy... To nie ma sensu. Codzienność jest wszędzie i pochłonie wszystko. I po pewnym czasie zdajemy sobie sprawę, że nic już nie jest takie, jakie było. Stajemy się codziennością, żyjemy nią. Przestajemy rozpaczać, znika ból, cierpienie, płacz. Jesteśmy nieczuli, zimni, zamknięci na sprawy innych ludzi, wpatrzeni w czubek własnego nosa! Dopiero, gdy następuje przełom, codzienność ulega otwieramy oczy i... I jest już za późno. Nie mamy nic i nic nie jesteśmy warci. Wrak człowieka wciśnięty pomiędzy śmierć, a zakład dla obłąkanych. Dobijająca cisza, pustka... Staczamy się... Tylko drobne szczere gesty są w stanie nas wyciągnąć. Tak, jak spokojna pobudka jest w stanie sprawić, że już z samego rana na naszej twarzy pojawi się uśmiech. Uśmiech... Tak, z nim jest najgorzej. Bo niby już jest i go widać, ale w środku krzyczy, aby go zakryć. Tak naprawdę się nie uśmiechamy, my tylko chcemy, aby to tak wyglądało i zwykle nam się udaje, bo ludzie wierzą w tę maskę. A gdy jesteśmy sami ze swoimi myślami, spuszczamy głowę, aby sztuczna maska spadła. I stoimy i patrzymy, jak spada na ziemię, aby bezgłośnie roztrzaskać się o podłogę na miliony kawałeczków.